niedziela, 31 października 2010

Ciasto dyniowe - to dzis!


Nie jestem fanką ciasta dyniowego, ale tradycja, zwłaszcza ta nowa ;), zobowiązuje. Moi synowie wymogli na mnie upieczenie ciasta z dyni. Przyznaję, że przepis znalazłam przedzierając się przez amerykańskie blogi kulinarne. Efektem jednego, podobno najfajniejszego przepisu, jest ciasto uwiecznione razem z moim kotem Melonem. A oto jak powstało:

"Ciasto dyniowe"

Na ciasto:
- 1.5 filiżanki mąki/może być nieoczyszczona/
- 2 łyżki cukru
- 1/3 filiżanki zimnego masła w kawałkach
- 1/4 filiżanki zimnej wody

W mikserze bardzo krótko zmieszać mąkę, cukier i tłuszcz. Dodać wodę tak, żeby wszystko związała. Nie przegrzewać! Wstawić na chwilę do lodówki. Potem wylepić nim foremkę, najlepiej z "falbanką". Ciasto jest bardzo plastyczne :)

Nadzienie:
- słynne już 3 filiżanki ugotowanej dyni
- przyprawy: goździki /2/, łyżeczka cynamonu, kawałek imbiru, ziarno kardamonu / nie koniecznie/
- filiżanka cukru
- 4 jaja
- 1-1,5 filiżanki mleka w proszku
Wszystko razem zmiksować. Wlać do wylepionej ciastem formy. Zapiekać przez 15 min na 210 st.C, a potem ok. 40 przy 170.

No i już!

sobota, 30 października 2010

Faceci są okropni- dorsz na obiad!


Kocham sobotnie wyjazdy na rynek w Konstancinie. Jest ogromny, zapchany straganami i co najważniejsze, można na nim znaleźć wszystko! Czasami wędruję sobie po nim dla rozrywki i podziwiam. Wędki, koła do rowerów, lornetki, ubrania za 2 złote, starocie, meble, ścierki za złotówkę. A na okrasę jaja, warzywa, chleb i wszystko to, co na tym rynku powinno się znaleźć. Czasami - tak jak dzisiaj - towarzyszy mi mój życiowy wybranek, czyli mąż. Wszystko dobrze, kiedy pamięta, że jest ze mną w roli siły pomocniczej, czyli tragarza. Gorzej, jeśli przed wyjściem z domu go nie nakarmię. Wtedy staje przy każdym straganie i jęczy: "Śledzie! kup koniecznie. O, ryby, kup ryby! To samo zdrowie, takie ryby!". "Kochanie - tłumaczę cierpliwie. - W środę też kazałeś zrobić ryby. W ostatnią sobotę także. I jeszcze tydzień wcześniej.". "Tak? - zaperza się mój wybranek. - Pewnie znowu chcesz mnie nakarmić jakimś mięsem To niezdrowe, takie mięso!".
Oczywiście kupiłam nieszczęsne ryby. Blade dorsze. To nic, że w lodówce dogorywa wołowina. Najważniejszy jest święty spokój. Dla niego po raz kolejny zjem ryby. Na szczęście mam przepis, który podbija serca nie tylko domowników. Znalazłam go w kuchni francuskiej.

"Dorsz po francusku"

- 3-4 płaty świeżego dorsza/albo mniej/
- 2-3 ząbki czosnku, posiekane
- oliwa
- duża puszka pomidorów bez skórki
- mąka lub bułka do obtoczenia ryby

Płaty podzielić na pół lub jeszcze bardziej, wg upodobania. Posolić, popieprzyć. Obtoczyć w mące i krótko obsmażyć na rozgrzanej oliwie na patelni. Zdjąć rybę na ciepły półmisek, a na ten sam tłuszcz na patelni wrzucić na krótko czosnek. Wylać na niego zawartość puszki z pomidorami, dosmaczyć solą i pieprzem, dorzucić porwane listki bazylii. Włożyć z powrotem rybę na patelnę i zaraz podawać.

No cóż, od obiadu mam spokój w domu.:)))

piątek, 29 października 2010

Ciasto bananowe najłatwiejsze




















No, to jestem uwięziona. Tak dosyć przyjemnie, bo we własnym domu. Ale w piątkowe popołudnie przed długim weekendem nawet nie próbuję gdzieś wyjechać samochodem. Na dole mojej ulicy jest skrzyżowanie, przez które ciągną sznury samochodów tych, którzy chcą wyjechać ze stolicy. Stoją w korku i stoją, a ja wzięłam psa i spacerkiem poszłam po mleko, mąkę i drożdże. Czyli produkty, które ostatnio jakoś szybko "wychodzą" z mojej kuchni. Niestety, zapomniałam o gorzkiej czekoladzie, więc mus czekoladowy będzie musiał poczekać. Ale ciasto bananowe zrobiłam natychmiast. Przepis sprawdzony wielokrotnie, przywieziony z samej Ameryki ;). Co niestety spowodowało, że miarka są niejakie kubeczki. Ja biorę zwykły kubek od porannej kawy i tez działa.

"Najłatwiejsze ciasto bananowe."

-1/2 kubka masła
- 1 1/2 kubka cukru /280g/
- 2 jaja
- 2 kubki mąki /ok.250g/
-szczypta soli, ok, dwie szczypty
- płaska łyżeczka sody i taka sama proszku do pieczenia
- 1/2 kubka mleka
- 2 rozgniecione widelcem banany

Piekarnik nagrzewamy do 180 st.C. W mikserze łaczymy kolejno masło, cukier i jaja. Dodajemy mąkę, sodę, proszek i mleko, na zmianę. Na końcu wrzucamy banany. Jak ktoś lubi, może dodać garść orzechów włoskich, rozdrobnionych co nieco. Pieczemy ok. 40 min.

Czasami, jak wlewam do miksera mleko, wszystko zaczyna wyglądać, jakby się warzyło. Nie zwracam na to uwagi, bo zawsze się to dobrze kończy!

czwartek, 28 października 2010

Ola robi najlepszą pizzę


A tak się dobrze zapowiadało. Pogoda zadowalająca - jak na listopad. Dzieci mają w szkole wolne - dłuuugi weekend przed nami. To co? Może nawet dojedziemy za jakąś granicę? Jeszcze rano wstaliśmy pełni optymizmu. Jednak słuchanie radia do śniadania zwarzyło nasze nastroje: na trasie katowickiej gigantyczny korek, z powodu robót drogowych. Ok, zdecydowaliśmy, że pojedziemy bliżej: do Żelazowej Woli. W końcu jest rok chopinowski, trochę kultury nie zawadzi. Najmłodszy co prawda był po nocnej rozrywce: zaprosił kolegów na urodzinowe nocowanie. Ale posłusznie pojechał z nami. Zresztą zaraz zasnął, zgodnie z oczekiwaniami. Warszawa łyknęła nasz samochód i chwyciła w paszczękę niewydolnej komunikacji. Po półtorej godzinie, wypluci z wszelkich dobrych chęci, staliśmy koło Blue City. Zdesperowana skręciłam na podziemny parking. Obudziliśmy najmłodszego tłumacząc, że tam właśnie urodził się Fr. Chopin. "Tutaj?" - zdumiał się niepomiernie.
Wycieczkę skończyliśmy - jakże romantycznie - w Pizza Hut. Ale najmłodszy stwierdził, że najlepszą pizzę i tak robi Ola, która często nam pomaga w pracach domowych. Ostatnio męczył ją o tę pizzę prawie codziennie, więc wyciągnęłam od niej przepis.

Pizza Oli

-200g mąki
- 1.5 dag drożdży
- 1/2 szklanki mleka ciepłego
- 2 stołowe łyżki oliwy

Zarobić ciasto. Poczekać, aż wyrośnie. Cienko rozwałkować, przełożyć na blachę, posmarować masłem i sosem / to tylko ketchup zmieszany z mniejszą ilością majonezu, tak na oko/. Położyć na wierzch dodatki, co się lubi lub znajdzie w lodówce. Oczywiście nie zapomnieć o serze.
Piec przy 200st 15-20min. Uwaga, naprawdę szybko się piecze!

środa, 27 października 2010

Dynia na jesienne popołudnie


To niesamowite, jak łatwo adoptujemy nieswoje święta. Widocznie coś w naturze ludzkiej łaknie wiecznej zabawy. 20 lat temu w Polsce nie słyszało się o Halloween, a teraz potykamy się o dynie na każdym straganie. Nie tylko do zjedzenia. Powycinane głowy czekają tylko na wstawienie świeczki, żeby groźne oczy błyskały sprzed progu w ostatni dzień października. Szczęśliwie to dyniowe szaleństwo przeniosło się też na nasze stoły. Popularną niegdyś dynię z octem i mleczną zupę na słodko zastępują nowe, przepyszne dania. Na przykład zupa dyniowa. Od kilku lat można ją zamówić w restauracjach, choć nie równają się tym zrobionym przez znajomych w domu. Każda gospodyni ma swój sekret, jeśli chodzi o przyprawy co sprawia, że pierwszy łyk jest zawsze niespodzianką.
Ale ja nie o tym... ;). Tak napawdę chciałam napisać o Zapiekance z Dyni z Cebulą. Chodziłam na lekcje gotowania do Pascala, jak jeszcze nikt o nim nie słyszał. Przyznaję, że przepisy, jakie nam proponował, do dziś są moimi ulubionymi. Ze względu na prostotę i świetny efekt przygotowań. Tę zapiekankę, z jakże nieatrakcyjnych produktów, moje dzieciaki uwielbiały. Może dlatego, że po upieczeniu dynia robi się lekko słodka.

Zapiekanka z dyni z cebulą.
-1 kg dyni pokrojonej w kostkę
- 250 g cebuli
- ząbek czosnku
- 20g masła
- 50g tartego masła
- starty żółty ser
- oliwa
Gotujemy w garnku wodę, do której wrzucamy dynię. na krótko, ok 6 min. W tym czasie nacieramy formę do pieczenia czosnkiem i masłem. Cebulę kroimy w krążki i przesmażamy na oliwie, dodając pod koniec masło. W naczyniu do zapiekania układamy warstwami: dynia-cebula-dynia-cebula. Każdą warstwę delikatnie solimy, pieprzymy i posypujemy gałką muszkatołową. Na wierzchu układamy tarty ser. Pieczemy 15 min na 220 st C, wstawiając do nagrzanego wcześniej piekarnika lub z termoobiegiem.
Zapach, który unosi się w domu w trakcie pieczenia, jest cudowny. Ciepły, nabrzmiały słońcem i obietnicą. Czegoś dobrego!

poniedziałek, 25 października 2010

Jesień ma mieć "Zapach rozmarynu"


Ok, jak słyszałam, książka wskakuje na półki, więc czas sięgnąć po rozmaryn. Ku mojemu zdumieniu, kupienie świeżego okazało się niewykonalne, nawet na moim bazarku na Kabatach. Postanowiłam sięgnąć po suszony, w końcu też pachnie ;). Przepis sam mi się wepchnął w ręce, jak tylko zajrzałam do kuchni śródziemnomorskiej. A że był łatwy do wykonania, wykorzystałam go natychmiast:

"Kurczak z pomidorami i świeżym rozmarynem"

- ok.1 do 1,5kg kurczaka
- sok z cytryny
- 4 posiekane ząbki czosnku
- pół szklanki dobrej oliwy /ja lubię z pestek winogron/
- 3/4 szklanki białego wina
- duża puszka pomidorów w zalewie bez pestek
- sól, pieprz
- kilka gałązek świeżego rozmarynu, ew. suszony

Kurczaka opłukać i osuszyć. jeśli jest w całości - podzielić. Skropić sokiem z cytryny, zostawić na chwilkę. Na rozgrzaną oliwę wrzucić czosnek, smażyć krótko, bo szybko się przypala i wtedy jest gorzki. Położyć kawałki kurczaka, obsmażać chwilę, wlać wino. Poczekać, aż trochę odparuje. Wlać zawartość puszki pomidorów, posolić i popieprzyć do smaku. Gotować na średnim ogniu.
Mnie to zajęło prawie 30min, a więcej też by nie zaszkodziło. Na ok. 5 min przed końcem gotowania dodać rozmaryn.
Biały ryż komponował się z tym daniem znakomicie.

Tylko mój najmłodszy po przyjściu ze szkoły spojrzał nieufnie na swój talerz i zapytał: "Fe, co to jest, chyba z restauracji?"

niedziela, 24 października 2010

Żurawina na chandrę, czyli najlepszy kisiel na świecie


Sobota była pasmem przyjemności. Także kulinarnych. Przyjechali nas odwiedzić moi rodzice, więc korzystając z słonecznej pogody pojechaliśmy coś skonsumować na Stare Miasto. Magda, moja ulubiona profesor od fortepianu, poleciła nam żydowską knajpkę "Pod Samsonem". Na szczęście zrobiliśmy rezerwację, bo o stolik tam niełatwo. Nawet wiem, dlaczego. Kuchnia okazała się niewydumana, a smacznie doprawiona i w przyzwoitej grupie cenowej. Jak ją jeszcze podlaliśmy zacnym winkiem, to świat pokraśniał dookoła i było bardzo przyjemnie.
Wieczorem poszliśmy się żegnać z Joasią i Andrzejem, którzy opuszczają Polskę na czas jakiś. U nich dominowała kuchnia francuska, wytworna w swoich nietypowych połączeniach.
Ale dzisiaj... Rodzice wyjechali, słońce zaszło i już niefajnie patrzeć przez okno. Zrobiłam porządki w kuchni i całe szczęście. Na targu w Konstancinie skusiłam się wczoraj na pół kilo żurawin... Leżały sobie dorodne, czerwone i zapomniane w papierowym worku. Nalewkę na żurawinie już zrobiłam... Ale moja babcia robiła z niej na Wigilię najlepszy kisiel na świecie. Wymaga więcej pracy, niż ten z torebki, ale jaki smak i ile witamin!

Użyłam:
- pół kilo żurawin
- 2 l wody
- 4/5 łyżek stołowych cukru
- dobre 4 łyżki stołowe mąki ziemniaczanej

Wodę zagotować, wsypać żurawiny, gotować je ok.pół godziny. Przecedzić nad sitem nad drugim garnkiem. Owoce przetrzeć przez sito za pomocą łyżki, to naprawdę łatwe. Postawić ponownie do gotowania, wsypać cukier. Mąkę ziemniaczaną rozmącić w szklance wody, wlać do soku z żurawin. Mieszać, czekając aż zgęstnieje. Rozlać do salaterek i już. Pychotka. Można polać śmietanką lub skondensowanym mlekiem. Oczywiście, jak już ostygnie!

środa, 20 października 2010

"Imalo" z łezką w oku


Nasz Gość już w samolocie. A nawet w powietrzu, choć kto wie, leci Lot-em... Na pożegnanie uraczyłam go jeszcze żurkiem - w końcu też mają w Chinach kwaśne zupy. I zrobiłam placuszki z bananem - to już moja twórcza inwencja, ta zamiana jabłek w banany. Wybór okazał się słuszny. Otoczone ciastem banany były słodkie, mięciutkie i sycące.
A potem zostałam z pustymi talerzami, pustą lodówką i perspektywą dzieci wracających ze szkoły. Na ponowne placki nie miałam siły. Ani bananów. Za to znalazłam ziemniaki. Hm, tylko nie znowu placki. Po chwili zastanowienia postanowiłam młodszemu synowi zaserwować typowy poznański obiad: pyrki z gzikiem. Przepada za tym. /Dla nierozumiejących: tłuczone ziemniaki z paćką z białego sera;)/. Ale wiedziałam, że starszy tylko się skrzywi. I wtedy spłynęło na mnie olśnienie. Albo przypomnienie... Mama studiowała, jak już byłam na świecie. Raz na dwa tygodnie, a może raz na tydzień? - wyjeżdżała na weekend, zostawiając mnie pod opieką taty. I wtedy jedliśmy IMALO. To było to, co tata umiał gotować najbardziej. Danie zatrważające w swej prostocie, przerażające wyglądem i zaskakująco aksamitne w smaku... A na deser mieliśmy wtedy budyń waniliowy...

"Imalo"

Dowolna ilość ziemniaków ugotowanych w osolonej wodzie
Dowolna ilość masła
Groszek konserwowy - dowolnie ;)
Dowolna ilość kiełbasy pokrojonej w kostkę
Jajko posiekane w kostkę, ugotowane najpierw na twardo.

Gorące, ugotowane ziemniaki tłuczemy na miazgę. Dodajemy masło, ew. troche mleka, żeby były bardziej puszyste. Wrzucamy kiełbasę, jaja i groszek. Mieszamy na jednolitą masę i podejemy.
Nie wiem, czy to wspomnienie dzieciństwa, czy to danie ma swój urok. Dzisiaj też mi smakowało.
Smacznego, tato!...

wtorek, 19 października 2010

Kminkówka na kłopoty


Jestem niewyspana. Okrutnie. Nasz Gość ma szereg wizyt mniej i bardziej oficjalnych, więc jest zajęty od świtu do nocy. Poza tym, jako miłośnik Chopina, dzielnie siedzi wieczorami na Konkursie. Wychodzi zachwycony i jeszcze biegnie na kolejną kolację.
Uprzedzałam, polska kuchnia ciężką jest dla nieprzyzwyczajonego żołądka! Ale uparł się, że spróbuje wszystkiego. Bigosiku także. No i proszę, przyszedł późną nocą skłopotany, trzymając się za brzuszek. Miał szczęście. Od wiosny tworzę nalewki, jedną po drugiej. Po drodze wypadła mi kminkówka. Nalałam kieliszeczek, wypił z wdzięcznością. Rano przyszedł do mnie z zawstsydzonym uśmiechem i szepnął; ale pomogło!

"Kminkówka" - dobra na jelitka i brzuszek także

100g kminku w ziarnach
0,75 l spirytusu
1/4 l wody
skórka cienko okrojona z 1 cytryny lub pomarańczy
30dag cukru

Nasiona kminku rozgnieść, najlepiej w moździerzu. Zalać w szklanym naczyniu spirytusem wymieszanym z wodą. Dodać skórkę cytrusową. Zamknąć i odstawić w ciemne miejsce na 2-3 miesiące. Dodać cukier i poczekać kolejne dwa tygodnie. Potem przefiltrować i rozlać do butelek. Powinna się przegryzać jeszcze ze dwa miesiące.

Za to jaki efekt! ;)

niedziela, 17 października 2010


No, powinnam sie domyślić, że pierogi będą hitem. Przecież występują też w kuchni chińskiej, tylko inaczej doprawione. Co prawda pierogi z serem na słodko wzbudziły prawdziwe niedowierzanie. Ale tez zmieściły się w brzuszku naszego Gościa. W połączeniu z sałatką warzywną i szyneczką. Tak to jest, jak spotykają się dwie kultury. Niby o tym pamiętamy, ale w przyjemnej, kolacyjnej rozmowie, można niechcący strzelić parę gaf. Zapytałam o najprostszą rzecz pod słońcem, czy nasz Gość ma dzieci. Ale już jego mina mi powiedziała, że coś dla nas oczywistego, w jego kraju ma zupełnie inny wymiar. Przecież Chiny mają regulowany przyrost naturalny, więc może on będzie miał dziecko w przyszłym roku. Ale to skomplikowane, wychować tam potomka i bardzo kosztowne. Wyjęłam szybciutko wiśniową nalewkę, żeby zatrzeć wrażenie, a potem poprawiłam jeszcze waniliową. Chyba się udało.
Dziwnie mi się zrobiło, bo jako szczęśliwa mama trójki dzieci, nie myślę nigdy jakie to szczęście, że po prostu mogłam je mieć. Bardziej czy mniej świadomie ;).
Przy niedzielnym śniadaniu bez mrugnięcia okiem patrzyłam, jak Gość smaruje chleb powidłami mojej produkcji, zajadając go potem z jajecznicą na boczku. Nie takie kombinacje widziałam, mieszkając przez rok w Stanach;). Napasłam go jeszcze domowym sernikiem... A potem wysłałam pod mężowską opieką na zwiedzanie Warszawy. Sama zajęłam się zrazami, a co tam. Kupiłam ładny kawałek schabu, to szybko będą mięciutkie.

"Zrazy zawijane ze schabu"
Kawał schabu pocięty na plastry rozbite tłuczkiem
ser żółty w plasterkach
ogórek kiszony pokrojony na ósemki
cebula pocięta na wiórki
boczek w cieniutkich plastrach

Każdy kawałek mięsa posolić i popieprzyć. Układać na brzegu kotleta boczek, ser, ogórek i cebulę. Zawinąć w zgrabny rulon, można spiąć wykałaczką. Ale jak się położy koniec zawinięcia na rozgrzany tłuszcz, to też się nie rozwiną.
Ja obsmażam od razu w rondlu. Potem podlewam wodą i ew. białym winem, pozwalając im się dusić do skutku. Pod koniec posypuję rozmarynem. Czasami dorabiam sos grzybowy, ale przeważnie smak wynikający z pomiesznia boczku, cebuli i innych dodatków jest tak zniewalający, że żal mi go zmieniać.
Podawać z kaszą gryczaną. Pewien kucharz nauczył mnie dodawać do niej garść rodzynek do smaku. Rzeczywiście, świetnie jej robi!

sobota, 16 października 2010

Ważny Chińczyk

Dzisiaj przylatuje Ważny Chińczyk. Wieczorem, ale zmieści sie w terminie kolacji... I co takiemu podać, żeby zaprezentowac polską kuchnię i nie zrazić go do niej? Wiadomo, że kochamy smaki, do których jesteśmy przyzwyczajeni od dzieciństwa. Moje dzieci mają paru przyjaciół urodzonych w Azji, a z tego co słyszę, nie są największymi fanami naszej kuchni. Podobno ich ojcowie żywią się tutaj - o zgrozo! - w McDonaldzie!!!
Po głębszych przemyśleniach pojechałam na swój ulubiony bazarek na Kabatach. Kupiłam pierogi: nie będę sama walczyć z lepieniem ciasta! poza tym źródło jest sprawdzone i nigdy mnie nie zawiodło. Kupiłam wersje najbezpieczniejsze: Z kapustą i grzybami, z mięsem i ruskie, dla ozdoby. Te chyba nie przypadną mu do smaku. Pierogi zaserwuję na przystawkę.
A potem niespodzianka: kuchnia tajska! Mam sprawdzone danie, które przygotowuję migiem, a wywołuje tylko zadziwienie gości z mlaskającym: niam, niam!


"Piersi kurze po tajsku"
Potrzebujemy: dwie kurze piersi pokrojone cieniutko w plasterki
puszkę ananasów
puszkę mleka kokosowego
liście bazylii
czerwoną pastę curry

Kurczaka obsmażamy na oleju, krótko, dodajemy curry pełną łyżkę /można więcej, jak ktoś lubi to potem popić dużą ilością białego wina/, Dodajemy ananasy pokrojone w ćwiartki. Znowu smażymy, dolewamy sok z ananasów i mleko kokosowe. Dusimy niedługo i wrzucamy drobno porwane liście bazylii. Po chwili wyłączamy i podajemy z białym ryżem, najlepiej jaśminowym.

I tak zrobię wieczorkiem. A na deser sernik, ale o nim trochę później:).

piątek, 15 października 2010

Piątek.

Nie podaję w piątek mięsa. Nie uważam, że jest to jakieś szczególne wyrzeczenie, bo jest mnóstwo dań bezmięsnych, które swoim wyrafinowaniem przewyższają każdego zwierzęcego trupa. Ale jakoś lepiej się czuję, wiedząc, że tak postępowała moja babcia. I jej mama. I jej babcia. Jakaś tradycja musi być zachowana, a ja cenię sobie określoną powtarzalność. Daje mi poczucie bezpieczeństwa. Co nie zmienia faktu, że nie chcę co tydzień robić na obiad placków ziemniaczanych - chociaż jestem ich fanką - czy naleśników z serem.
Nie wiem, czy to przypadek czy przeznaczenie, ale dzisiaj rozwiązanie przyniosła mi lektura pism kobiecych. Aż się uśmiechnęłam, widząc przepis na:


"Risotto czosnkowe z rozmarynem"

Przede wszystkim kilka dużych ząbków czosnku kropimy oliwą, solimy, pieprzymy, zawijamy w folię aluminową i przez 20 min podpiekamy w piekarniku. W sporym rondluszklimy na oliwie cebulę, dodajemy czosnek i posiekane gałązki rozmarynu. Po 2-3 min wsypujemy ryż i podlewamy bulionem / z kostki też się uda ;) /. Czekamy, aż ryż wchłonie bulion i dodajemy kozi twarożek i ewentualnie jeszcze trochę rozmarynu. Tarty parmezan mile widziany. Dosoli, dopieprzyć. Do tego można osobno upiec w piekarniku kilka kozich serów typu camembert skropionych oliwą, żeby je podać z risottem.


ja tak zrobiłam i nie żałowałam. Mój starszy syn przyszedł do kuchni zwabiony zapachem i pochwalił. Młodszy wrócił ze szkoły napchany po uszy śmieciami, które trafiły mu się z okazji dnia "kuchni międzynarodowej", który świętowali w szkole. Fajny zwyczaj, tylko na szczęście trafia się raz w roku. Wyciągnęłam z jednej kieszeni kurtki okruchy sękacza, a z drugiej - o dziwo - roztopioną kinder-niespodziankę. Podobno to wyrób włoski? Sądząc po nazwie, przypisałabym mu inne pochodzenie...

czwartek, 14 października 2010

To zabawne, jak nigdy nie można być w życiu czegoś pewnym. Na przykład byłam przekonana, że nigdy nie będę prowadzić żadnego bloga. W końcu piszę książki i w nich mogę się wyżyć na słowie pisanym. Tymczasem pojechałam wczoraj z Edytą, moją - moim- wydawcą na spotkanie z dziećmi w Katowicach. Miałam opowiadać o najnowszej książeczce o Chopinie i grać trochę na fortepianie, dla lepszego jej zilustrowania. Do Katowic - bagatela - ponad cztery godziny jazdy i mnóstwo fotoradarów. Trzeba wytężać uwagę, żeby nie wrócić bez prawa jazdy. Ślepiłam więc po poboczach, a Edyta mówiła. O blogu. Że taki świetny tytuł i że super, iż za chwilę wyjdzie nasza najnowsza książka "Zapach rozmarynu". A ten tytuł świetnie się komponuje z blogiem dla smakoszy. Pachnącym przysmakami i rozmarynem. A ja, oczywiście, natychmiast chwyciłam przynętę. I tak mam tak co roku jesienią. Akurat jestem po kolejnej książce, kolejnym konkursie fortepianowym - oczywiście dla amatorów, a większość nalewek powoli dojrzewa w piwniczce. Została mi do zrobienia jeszcze z żurawin i melona. I tak zaszalałam w tym roku, robiąc nalewki praktycznie ze wszystkiego. Z lawendy, z róży, z głogu, z magnolii!!!.... I kto wie, z czego jeszcze. Racja, jeszcze zrobię z rozmarynu. Podobno doskonała na wszystko, nawet na ból głowy.
Tak czy siak, jesienią odbywam swoje prywatne wakacje. Prawdziwa robota odepchnięta przez lato, a dzieciaki z powrotem w szkole. I raptem odkrywam, że dawno nie gotowałam. No, nie tak naprawdę. Praktycznie codziennie odstawiam jakieś obiadki. Ale kiedy gram albo piszę, jest to bardziej działalność dla zapchania brzuszków. Kiedy czuję się wolna, to w kuchni TWORZĘ.
Dziś, po zachętach Edyty, postanowiłam sobie przypomnieć przepis na ulubione danie mojego środkowego syna, Kamila. Szybkie i wysublimowane w smaku.;)

"Polędwiczki w sosie camembert"

2 polędwiczki
pół sera camembert okrojonego ze skórki
kilka łyżek białego wina

Polędwiczki kroimy w niezbyt grube plastry. Obsmażamy na patelni z obu stron, pieprząc lekko i soląc. Zdejmujemy z patelni, a na pozostały na niej soso-tłuszcz wlewamy wino, a potem dorzucamy ser. Mieszamy do rozpuszczenia. Wkładamy z powrotem mięso, posypujemy delikatnie rozmarynem, gotowe!

Najlepiej podawać z białym ryżem, choć przetestowałam też z kaszą gryczaną. Taki polski akcent. Wyszło całkiem nieźle;).